Niskie ceny jabłek i problem z ich sprzedażą to efekt rosyjskiego embarga. Widzi Pan jakiekolwiek szanse, by w tym roku je zniesiono?
Nie. Na pewno w oficjalny sposób Rosja tego rynku nie otworzy. W zeszłym roku Rosjanie początkowo szczelnie chronili swoją granicę przed owocami z eksportu, potem było trochę lepiej. Teraz znów jest bardzo szczelna i nie ma większych szans, by polskie jabłka wjechały do Rosji. Ma to wydźwięk polityczny.
Rozmawiałem w zeszłym roku z Rossielchoznadzorem (rosyjską służbą fitosanitarną – red.) na temat embarga. Powiedziano mi, że granica się otworzy, gdy Polska zmieni swoją postawę w stosunku do Rosji.
Co z innymi rynkami zbytu? Wysyłamy jabłka do Kataru czy Wietnamu? Na ile te rynki mogą zastąpić rosyjski?
To mali odbiorcy i bez dużego potencjału. Żadne z tych państw nie zastąpi Rosji. Alternatywą mogą być jedynie Chiny. Dlatego tak ważne jest, by prowadzić z Chińczykami rozmowy na temat importu polskich jabłek. Pozostałe rynki są nasycone jabłkami. Inne państwa raczej zastanawiają się nad tym, jak nas usunąć z danego rynku, niż otworzyć się na eksport z Polski.
Częściowo skutki embarga łagodzi mechanizm wycofywania owoców z rynku. Ten mechanizm nie jest jednak pozbawiony wad…
Widzę w nim mnóstwo wad. Staliśmy na stanowisku, że nasze jabłka powinny być rozdysponowane poza Unią Europejską. Komisja nie zgodziła się, by owoce trafiły np. na Ukrainę czy do obozów dla uchodźców. Ostatecznie zdecydowano, że polskie jabłka mogą być rozdawane tylko w Polsce. Sprawiło to, że osoby, które dotąd kupowały owoce, teraz otrzymują je za darmo.
Ale mechanizm wycofania z rynku ma też zalety, ponieważ dzięki niemu ceny przestały gwałtownie spadać. Co więcej, ogrom jabłek trafia również do ludzi, którzy dotąd ich nie kupowali. Nie rzadko też jedzą je kozy, króliki czy krowy. Ale dzięki temu jakaś ich część „zejdzie” z rynku.
Czy dziś może Pan powiedzieć, że ten mechanizm zostanie uruchomiony ponownie w przyszłym roku?
Kilka dni temu rozmawiałem z Philem Hoganem, komisarzem europejskim ds. rolnictwa. Powiedział, że jeśli embargo nie zostanie zniesione, mechanizm będzie kontynuowany w nowym sezonie. Chcielibyśmy jednak, aby obowiązywały w nim trochę inne zasady.
Może Pan rozwinąć tę myśl?
Chcielibyśmy, aby więcej jabłek i za wyższe stawki trafiły do biogazowni. Posłużą one do produkcji energii, a więc nie skomplikują bardziej rynku.
Porozmawiajmy o Związku Sadowników RP. Z jednej strony słyszymy, że Związek niezbyt skutecznie działa na rzecz sadowników, a z drugiej trzeba jasno powiedzieć, że w jego działalność angażuje się niewielu producentów.
Związek nie jest organizacją przywiezioną w teczce, która klepałaby tego czy innego ministra po plecach. My nie tylko definiujemy, gdzie jest źle, ale i staramy się znaleźć rozwiązania. Ale niestety brakuje nam ludzi, którzy zostawiliby swoje gospodarstwa na trochę i spróbowali podziałać. Problem jest jeden – nie mamy pieniędzy, by im za to płacić. Nie mamy żadnych dotacji zewnętrznych. Niestety, niektórzy uważają, że stanie z boku i komentowanie to jedyne, co mogą zrobić.
Kilka tygodni temu utworzyliśmy nowy oddział Związku w powiecie łosickim. Zorganizowaliśmy spotkanie na temat czarnej porzeczki, na które przyszło kilkadziesiąt osób. Wszyscy byli zgodni, że jest potrzeba, aby Związek istniał.
Najbardziej krytykują nas ci, którzy sami nic od siebie nie dają. Cały czas liczą, że pojawi się jakiś geniusz, który załatwi za nich wszystkie problemy. Jeśli nie będziemy walczyć wszyscy, to daleko nie pojedziemy. Przykład: w Polsce produkcja jabłek rośnie bardzo dynamicznie, ale rynek zbytu się nie powiększa. Dlatego mówimy o nowych miejscach zbytu. I dobrze byłoby, że decydenci, z którymi rozmawiam na ten temat, wiedzieli, że za Maliszewskim stoi kilka, kilkanaście tysięcy osób, a nie ledwie trzydziestu.
Wspomniał Pan o tym, że produkcja jabłek, a jednocześnie nie ma ich teraz gdzie sprzedawać. Może złote czasy polskiego sadownictwa minęły?
Mój wujek, kiedy byłem małym chłopcem, mówił, że za rok za dwa nastąpi koniec polskiego sadownictwa. A wtedy produkowaliśmy może 300 tys. ton jabłek. Optymistyczne jest jednak to, że ludzie na świecie generalnie się bogacą, a zatem coraz większą liczbę ludzi stać na kupowanie jabłek. Niedawno w Brukseli widziałem analizę, że w ciągu 10 lat klasa średnia na całej kuli ziemskiej powiększy się o 150 mln osób. Mam nadzieję, że wzrośnie zapotrzebowanie na jabłka.
Jeśli udałoby się nam dopracować odmiany, logistykę, pootwierać rynki zewnętrze i wrócić na rynek rosyjski, to jest perspektywa dla sadownictwa na kolejne lata. Ale jeśli nie poprawimy logistyki i dystrybucji jabłek, jeśli na trwałe utracimy rynek rosyjski, jeśli nie otworzymy rynku chińskiego, to będzie bardzo źle. O wszystkim zdecydują najbliższe 2-3 lata. Wtedy dowiemy się, czy złote lata polskiego sadownictwa minęły.
Rozmawiał Dominik Górecki
Więcej:www.grojec24.net